Wino w Saint-Émilion

Dziś zabiorę cię na spacer. Pójdziemy na wino. Radować serce będziemy i głosić chwałę winogronom, w których miłość i złoto toną. Idziesz?
Jesteśmy w małym francuskim miasteczku, usłanym starymi murami. Auto zostawiamy przy ulicy. Nie będzie nam potrzebne.
Najpierw poskaczemy po nagrzanych słońcem dachach. Hop! Hop! Hop! Jak prawdziwa francuska ziaba. Hooooop!
Aż zobaczymy zieloną wstęgę winorośli…
Podejdziemy bliżej…
Jeszcze bliżej…
Aż znajdziemy upragnioną butelkę rosnącą na krzaku, którą zerwiemy bez zastanowienia.
Oczywiście będzie nam mało, więc skoczymy do pobliskiej posiadłości winiarskiej (tzw. château) i przyssiemy się do miedzianych olbrzymów miażdżących winogrona.
Za ten grzeszny wybryk, wylądujemy w piekle…
Ale szybko zdamy sobie sprawę, że ono nie istnieje. Wydostaniemy się na zewnątrz, chwytając w biegu jeszcze kilka butelek.
W tym upojeniu alkoholowym widzieć krowy w ogródkach zaczniemy
Schowamy się w krzakach winorośli, żeby odpocząć i ukoić rozbiegane zmysły. Posiedzimy tam chwilę, opowiadając sobie historię o miłości dojrzewającej w gorącym słońcu, pachnącej czerwonym winem i o cofniętym czasie, spełnionych marzeniach i ceny, jaką przyszło za nie zapłacić.
Pójdziemy dalej, w stronę pierdzącego Minionka, udającego świętego.
Będziemy wrzodem na dupie właściciela niewielkiej galerii, zajętym dłubaniem w drewnie po beczkach dębowych.
I zachwycimy się cudeńkiem z drewna i metalowych łyżek, które zapragniemy powiesić na ścianie swojej wymarzonej kuchni.
Licząc kroki na wybrukowanej ulicy zobaczymy trochę zakurzone, czarne owce.
I smutnego pana z sercem z kamienia.
Upojeni winem, nagrzani słońcem wrócimy do auta, które odstawi nas do rzeczywistości.